Sądeczanin
Źródło-
Sprawnie zrealizowany, choć powściągliwy formalnie thriller, lawirujący między prawdą a kłamstwem, licznymi retrospekcjami a tym co tu i teraz, świetnie rozegrany aktorsko, naszpikowany aluzjami i licznymi dygresjami, wygrywający nie czynem, a słowem - podany na chłodno smakuje świetnie, trzyma widza w ciągłej niepewności względem wszystkiego, co serwuje mu świat przedstawiony.
-
Rodriguezowi udało się stworzyć film satysfakcjonujący, choć chłodny, utrzymany w klimacie "neo-noir", celujący w powiększenie pewnego wycinka z okresu post-francowskiego, bez historycznego rewizjonizmu, świadków i teczek, za to z całym bagażem narodowych traum przepracowanych poprzez zbrodnie i seksualne perwersje, z utrzymaniem niepisanego "paktu milczenia".
-
Problem z odbiorem "W samym sercu morza" leży przede wszystkim w tym, że film nie jest ani straszny, ani przesadnie krzepiący, za to obsesyjnie epatuje powierzchownością, przez co traci na tym postać, która zaczyna oddalać się od widza, zarysowana nazbyt słabo w końcu ginie gdzieś tam, hen!, za linią horyzontu.
-
Wizualny klejnot, ekspozycyjna perła w koronie, barokowy przepych środków wizualnych, który rozkłada na łopatki treść i fabularną ekwilibrystykę - co akurat w tym filmie nie można traktować jako zarzut. Do tego fenomenalna, złowieszcza muzyka Jeda Kurzela, oddająca grozę nieuniknionego, powolnego, acz skutecznego osuwania się w mrok głównego bohatera.
-
Precyzja, finezja i dbałość o każdy fabularny gest i detal. Sorkina nie interesuje tworzenie kolejnego sztampowego biopicu w imię kolejnego sztampowego biopicu, w zamian dostajemy coś o wiele bardziej intrygującego i pojemnego, cut-scenki z życia Jobsa w oczach innych osób, zasłyszane gdzieś historie, dziennikarską publicystykę, jak również - co najistotniejsze - pseudologiczną identyfikację i fantazmatyczną autoprojekcję wyobrażeń o sobie samym.
-
Dwudziesty czwarty Bond nie jest wystarczająco dawny, nie jest też dostatecznie świeży, nie jest również na tyle wyrazisty, by obalić niebiosa jak w rewelacyjnym "Skyfall". Kino wtórne, choć paradoksalnie, trzymające w napięciu i mimo wszystko rozrywkowe.
-
W sposób niezwykle wyrazisty, wręcz rubaszny przywołuje duchy czasów minionych, kiedy baśni nie pisano jeszcze dla dzieci, a banalny, cukierkowy finał: "i żyli długo i szczęśliwie" można było śmiało włożyć między bajki.
-
W "Demonie" żonglerka konwencjami służy jako medium nakręcającej się z każdą minutą spirali absurdu, wszechogarniającej paranoi i katartycznych wzruszeń, przepoczwarzania się kolejno pojawiających i rozpływających się oparach potu, bluzgów i chrzczonej wódy postaci dramatu.
-
Staroświeckie i mało odkrywcze, ale zyskujące z każdym kolejnym kadrem, hipnotyzujące aktorsko i, mimo całej masy klisz i banałów, finalnie produkt jak najbardziej satysfakcjonujący.
-
Z jednej strony kino totalne, wielka pochwała poświęcenia, niezłomności ludzkiego ducha, afirmacji życia, wiary i rozumu, z drugiej strony zwyczajnie udany blockbuster, lekkostrawny, mimo natłoku dramatycznych obrazków, podnoszący na duchu - mimo licznych chwil zwątpienia.
-
Wygrywa przede wszystkim atmosferą - duszną i krytycznie obłąkańczą - mocno dopracowanym scenariuszem ukierunkowanym na powolne acz skuteczne odsłanianie i pogłębianie psychologii głównych bohaterów. Do tego zdjęcia, kapitalny montaż, "mięcho" aktorskie, no i myśl.
-
Imponuje od strony wizualnej - bez szkody dla fabuły, i pomimo tego, że wiadomo, co oglądamy i jaki będzie tego finał, reżyser jest w stanie podsycać emocje do samego końca, a film z każdą kolejną sceną nabiera impetu niczym tocząca się kula śniegowa prowadząca do nieuniknionego.
-
Z pewnością wart obejrzenia, chociażby ze względu na wspaniale sportretowaną przez Jake'a Gyllenhaala postać Billy'ego Hope'a, werystyczne i trzymające w napięciu sekwencje walk i ciekawe zabiegi techniczne z wnętrza ringu. Natomiast nazbyt chmurny ton, brak pogłębienia, nie tyle sylwetki bohatera, co wszelkich procesów stojących za jego przemianą powoduje, że film traci na wiarygodności i plasuje "Do utraty sił" gdzieś na granicy filmowego "mordobicia" i taniej psychodramy.
-
Doceniam film za koncept, który miał potencjał, by stać się czymś wyjątkowym. Zabrakło rozwojowości, jakichkolwiek kontrapunktów na linii bohater-bohater, znaków zapytania mnożących domysły co do ewentualnego finału. Kino poprawne i skłaniające do refleksji, choć bardzo przewidywalne.
-
Kapadia poddaje rewizji wszystko to, co przyczyniło się, bądź przyczynić się mogło do jej przedwczesnego, tragicznego końca, i podobnie jak miało to miejsce przy tworzeniu "Senny", podchodzi do tematu na chłodno, bez spiżowo-granitowego zadęcia, rezygnując z "gadających głów" na rzecz "off-u", kładąc tym samym szczególny nacisk na najważniejszą, centralną postać swojego biopicu.
-
"Eskorta" została w sposób bezpardonowy pozbawiona jakichkolwiek oznak romantyzmu, przyjaźni i przygody, mentalnej "gorączki złota" - jakiejkolwiek wartości, która nakazywała trwać i iść w stronę zachodzącego słońca. W zamian otrzymujemy drapieżność, barbarię i brutalizm jako rewizjonistyczny wycinek kolonizowania Midwestu.
-
Sztandarowy przykład kina, w którym myśl niesie bardziej niż realizacja. Brak koncepcji, żenujące aktorstwo, zerojedynkowi bohaterowie i pusty finał, a do tego suspens, gdyby tak pozbawić go uciekania się do rzadkich, ale jednak, wybiegów typu "jump scare", dawałby pretekst do ucięcia sobie serii krótkich drzemek. Ogółem bieda, bieda i jeszcze raz rozczarowanie.
-
Kino dla mas, inteligentne i zabawne, pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się fana uniwersum Marvela, admiratorów wszelkiej maści "akcyjniaków" i "przygodówek", film, który bawi się formułą, puszcza oko, wpuszczając jednocześnie świeże powietrze w zerojedynkowy jak dotąd świat superbohaterów.
-
Przyzwoite kino, którego stylowość kompensuje fabularne niedociągnięcia.
-
Natłok nieszczęść, traumy, obojętność i słodko-gorzki absurd jako bańka, w której zamknięta została fabuła najnowszego filmu Llosy, może przyprawić o zawrót głowy. Wszelkie momenty "objawienia", którymi film jest szczelnie wypełniony, zamiast akcentować zrozumienie względem osób dramatu, wywołują niechęć i obojętność.
-
Abderrahmane Sissako w swoim "Timbuktu" nie staje po niczyjej stronie, chce ukazać problem, o którym wszyscy wiedzą a który mało kogo obchodzi: ani oprawców, ani męczenników, ani świata. Zarówno z cierpienia uciśnionej ludności Timbuktu, jak i bezpardonowego wprowadzania "nowego ładu", opierającego swoją siłę na przemocy, strachu i niedomówieniach, wyłania się brak inicjatywy i kompromitujący jedną, jak i drugą stronę bezwład związany z godzeniem się z własnym losem.
-
Kupujesz bilet, siadasz, gasną światła, a po niespełna dwóch godzinach nic już nie jest takie samo jak wcześniej.
-
Zabrakło świeżości, nowatorskich pomysłów i rozwiązań. Choć przede wszystkim zabrakło mi fabuły, która zginęła zupełnie pod gruzami efektów specjalnych i nakręcającej się akcji samej w sobie. Pozostało mi wyłączyć myślenie i cieszyć oko efekciarską historią, która materializuje na moich oczach a którą - tak po prawdzie - mam gdzieś.
-
Zupełne nieporozumienie i zarazem bolesny przykład głupoty i kreatywnego bagna, w jakim tkwi większość decydentów i twórców Hollywood, którym nie zależy na tym, aby coś pokazać, ale by sprzedać.
-
Czysta akcja. Fabuła gna na złamanie karku, nie zwalnia ani na moment, a każda kolejno pojawiająca się sekwencja scen powala przepychem i prawdziwie epickim rozmachem, to jak przepotężny sierpowy wymierzony w szczękę widza, kopniak w kroczę i spluniecie plwociną prosto w twarz. Tu wszystko jest tak różne, tak radykalne i - tak! - precyzyjne względem tego, co jeszcze do niedawna uchodziło za niepodważalną normę przy tworzeniu każdego płodzonego przez Fabrykę Snów "akcyjniaka".
-
To, co udało się Czajkowskiemu i Hauserowi - oprócz spokojnie, refleksyjnie i mądrze poprowadzonej narracji, dookreślającej wymowę pontyfikatu Jana Pawła II, jak i Jego jako człowieka - to zasadnicza dla twórców kwestia bliskości, bardzo osobistego, wręcz intymnego przymierza człowieka z naturą.
-
Prosty film o prostych ludziach i prostych pragnieniach, ale i przypowieść o braku pomysłu na ich realizację. Z każdej przepięknie skadrowanej sceny, odmalowanej w chłodnych, pastelowych barwach, przebija smutek, który skutecznie przełamywany humorem, ukazuje ludzi miotających się między bezpieczną monotonią dnia dzisiejszego, a kuszącą niepewnością tego, co "być może".
-
Reżyser wykłada kawę na ławę, i rezygnując siłą rzeczy z niedopowiedzeń, aluzji, jakiejkolwiek bądź metaforyki, odziera swój film z tzw. "drugiego dna". Skrajna dosłowność "Sagi..." - niepozostawiająca miejsca na wyobraźnię, jak również inną od zamierzonej przez twórców interpretację filmu - kastruje ją z inteligencji i wielowymiarowości, i nie będzie stanowić żadnego wyzwania dla zaprawionych w bojach fanów kina przygodowego.
-
Rzetelnie poprowadzona, kontrapunktowana fabularnie, ale niestety mocno zachowawcza biografia Jana Karskiego, pozostawiająca pewien niedosyt, że można było więcej, pełniej, może ciekawiej.
-
Bardzo życiowa przypowieść o tym, czym świat stoi. Sthers odbija od ściany wybujałego ego, hipokryzji i zakłamania państwa Fredericks wrodzoną dobroć, pokorę i uległość Marii. Nie zderza, nie psychodramatyzuje, nie próbuje odczarowywać baśniowym "happily ever after". Ale naznacza "pionowym" stosunkiem zwykłego prostaczka do bogów wyższych sfer - i vice versa.
-
Parkowi potrzeba zastrzyku świeżej krwi, szczególnie na ławce trenerskiej, i przemyślanej strategii na kolejne oscarowe mistrzostwa. Wtedy dopiero może rozpocząć się budowa nowej drużyny opartej na znanej Parkowi filozofii i sprawdzonych założeniach, mariażu różnych, czasami na pozór nieprzystających do siebie cech świata przedstawionego, by na ich przykładzie rozjaśnić widzowi jego własny. Jak na razie - żółta kartka.
-
W filmie Levasseura nie dzieje się nic, to piramida komunałów budowana na zgranych do żywego kliszach gatunkowych. W poczynaniach bohaterów, brak racjonalnego myślenia i logiki poczynań. Nie wiadomo czy obserwujemy zmagania grupy egiptologów-intelektualistów czy rozhisteryzowanej bandy nastolatków żywcem wyjętej z serii "Piątek trzynastego". Nuda, nuda i jeszcze raz głupota.
-
Film ani przez moment nie traci tempa, fabuła jest non-stop w ruchu, bez zbędnego owijania w bawełnę, melodramatycznych zapewnień, wzniosłych haseł i "dużych liter".
-
Flanagan stworzył klasyczny horror, który przeraża zarówno licznymi skokami napięcia, dosłowną obrazkowością, co gęstą od niedopowiedzeń atmosferą paranoi i szaleństwa. Z filmu bije zaangażowanie twórców, którzy robią co mogą, aby uniknąć schematów i oklepanych zagrywek typowych dla gatunku "ghost stories". Efekt? Bardziej niż zadowalający.